sobota, grudnia 29, 2007

security issue

O bezpieczeństwie napisano już wszystko, a będzie napisane jeszcze kilka razy więcej. Samo bezpieczeństwo też nie jest prostym i jednoznacznym terminem, tak jak już nie jest nim "informatyka". Wyróżnijmy sobie rodzaje tego "bezpieczeństwa". Pierwszym niech będzie bezpieczeństwo dla takiego zwykłego użytkownika komputera - wiecie: antywirus, włączony firewall, niezostawianie haseł na żółtych karteczkach i siec bezprzewodowa zabezpieczona przez WPA1 - taki użytkownik to zbawienie dla branży. Mamy też bezpieczeństwo na poziomie instytucji z .gov w nazwie oraz innych korporacji - nazwijmy je uzasadnienie bardzo silnym. Na tym pokrótce wykreślonym schemacie, mamy szeroką, bliżej niezbadaną strefe bezpieczeństwa dla takich np MSP. Spokojnie można ją nazwać szarą strefą.
Absolutnie niezbadana, niedefiniowalna i całkowicie rozłożona na łopatki. Każdy średnio ogarnięty administrator znajdzie w necie wskazówki jak zabezpieczać sieci, ustawiać polisy, szkolić użytkowników, stawiać firewalle - jest tego masa. Nawet jak sobie podrażamy takiego ITIL'a albo zwyczajne procedury z centrali - wszystko napisane. Pojawia sie tylko jedno, wielkie ALE.
ALE po co.
W większości przypadków będzie to albo wylewanie dziecka z kąpielą, gdzie twardy dział informatyki tak ustali procedury, że ludzie pozabijają sie, nim dostaną do danych. To jednak nie najgorsza sytuacja, bo w sumie ludzie się kształcą, a i dane bezpieczne - i tak po zmianie administratora, albo kierownika IT, drugi to uprości, bo nie ma po co - zabezpieczymy sie tylko przed jakimś dzieckiem skryptu, albo przypadkowym atakiem. Jak będę kradł dane, to najpierw ukradnę laptopa prezentacyjnego, albo torebkę kierowniczki z pendrivem - jak juz musiałbym te dane kraść. Ta sytuacja za silnych polityk bezpieczeństwa i tak nie jest najgorsza, najgorsza jest taka, gdy dział IT, chce cos zrobić, ale nikt inny nie chce. Po co wypasiony firewall, gdy każdy ma nagrywarkę, a pracowników zwalnia się w trybie "nieprzyjaznym", każdy zdąży sobie nagrać co mu tam potrzebne Gdy ciało kierownicze nie ma pojęcia o informatyce i chce tylko aby to wszystko „jakoś działało”, to możemy dojść do śmiesznych paradoksów, wiecie: alufelgi do malucha. Samemu udało mi się znaleźć właśnie w takiej sytuacji, gdy jeden z elementów infrastruktury IT, delikatnie mówiąc, okazał się trochę na wyrost.
Przeprowadziłem ostatnio eksperyment myślowy z jednym z administratorów.
Pytam: Panie kolego, proszę mi wytłumaczyć dlaczego mamy wypasione firewalle, produkty jednej z topowych firm od spraw bezpieczeństwa, które wymagają oddzielnego serwera, licencji za kilkadziesiąt tysięcy, szkoleń po 4600 pln netto (3 dni) i 800 euro obsługi miesięcznie w centrali w jakimś pogańskim kraju? Bo widzi pa, ja tu mam takie urządzenie co sie wkręca w szafę, 1U zajmuje, jest jakaś nazwa firmy, ale to i tak pewnie jakiś Linux przykrojony przez magika, grunt, że jest support. Ono, to urządzenie, tez jest takim firewallem, dodatkowo ma opcje równoważenia obciążenia przez dwa łącza, statystki, qos, blokowanie p2p - czyli funkcje których nasze rozwiązanie nie posiada (bo nie wywaliliśmy kilkudziesięciu tysięcy na licencje i wdrożenie), dodatkowo, ono, to urządzenie będzie potrafił obsłużyć każdy student, którego przyjmę na praktyki (bez szkolenia, za przypomnę, 4600 pln netto trzy dni) i ono, to urządzenia kosztuje 3000 pln netto i przywiozą je jutro.
Administrator: Ale nasz firewall ma statefull packet inspection – Bóg wie, co tam jeszcze robi, logów, co nie miara, ledwo to ogarniam po szkoleniu...
Ja: To dobrze, niech pan broń boże do tych logów nie siada, pentagonu tu nie mamy, a robota stygnie, niech się pan czym pożytecznym zajmie..
No i co nam to daje, tak biznesowo, poza tym, że jesteśmy „dobrze zabezpieczeni” (czytaj: mamy drogiego firewalla). No co daje? Nic nie daje. To ja wole ten szmelc za 3000 zł, a za zaoszczędzoną kasę, kupie ludziom laptopy i większe łącze, a działowi informatyki nowy serwer.
Jak myślicie - co w realnym (i idealnym życiu, gdzie zarząd wie do jest czego informatyka) wybierze ciało kierownicze?
O to chodzi, ze połowa rozwiązań od bezpieczeństwa, jest o kant stołu potłuc, bo nie przekładają się w ŻADEN sposób na prawidłowe funkcjonowanie firmy, kosztują pieniądze, masę pieniędzy, nie są w pełni wykorzystywane i w efekcie utrudniają życie ludziom. Taniej i lepiej jest inwestować w pracowników i procedury bezpieczeństwa - efekt może nie natychmiastowy, ale długofalowy i pozostanie w firmie, a administrator (przypominam: 4600 - 3 dni) zawsze może odejść.
Uwaga dla komentujących - nie chodzi mi o bagatelizowania bezpieczeństwa w firmach i stawiania firewalli na ipchansach, chodzi o inwestycje z głową, oraz, co nie mniej ważne – kompleksowe podchodzenie do spraw bezpieczeństwa IT, tzn. przy współpracy i zrozumieniu zarządu…, a że często jest to niemożliwe? Cóż, ktoś musi zacząć to robić.
I takiej informatyki życzę Wam i sobie w nowym roku.

piątek, grudnia 14, 2007

Informatyka 2.0

Witajcie zwolennicy nowych technologi, web 2.0, office Communicatorów, blututów w zegarku, gigabitowych łącz, serwerów blade, zwirutalizowanych systemów.
Czy wszyscy informatycy mają już najnowszą dostępną technologie i są przekonani, ze dzięki temu wykonują dobrze swoją prace?
Doskonale.
Teraz każdy bierze duże kartonowe pudło, kartkę papieru i ołówek. W kartonowe pudło chowa tą całą nową technologie, pisze na nim: "na później", siada z kartką papieru i ołówkiem, przy biurku. Nie cyfrowym biurku, tylko drewnianym, takim zwykłym. I bierze sie do pracy.
Nie wiem kto, doprawdy nie wiem kto w nas wmówił, że jak będzie gigabitowe łącze i serwer blade to nie trzeba utrzymywać porządku, prowadzić dokumentacji, zwyczajnie dbać o infrastrukturę, aby był w niej utrzymany porządek.
Przez 9 lat pracy, widziałem już tyle pierdolnika w serwerowniach, w serwerach, na miejscach pracy, że mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić że lepiej funkcjonującą jest infrastruktura, w której nie ma nowinek technicznych, umów SLA, najnowszych rozwiązań programowych, za to ktoś stworzył dokumentacje, poukładał i opisał wszystko tak, ze po pierwsze: połowa problemów nie występuje, bo nie ma jak (kable nie wypadają z gniazdek, wiadomo co do czego i gdzie zadzwonić), po drugie, jak coś sie dzieje, to czas rozwiązania problemu jest zminimalizowany, a zbędne rzeczy nie utrudniają diagnozy.
Przy obecnym poziomie informatyki nie jest sztuką stworzyć dowolną, wypasioną konfiguracje. Sztuką jest stworzyć konfigurację, która będzie trwała, niezależnie od zmiany personelu, bez ciągłej asysty "magika" który to wszystko skonfigurował.
Ludzie! Spędzamy połowę czasu pracy na ogarnianiu burdelu, który sami stworzyliśmy, wpierdalając na pałę rozwiązania stworzone "na kolanie", krosując wszystko ręcznie robionymi kablami, nie tworząc przy tym nawet kawałka dokumentu, który by to wspomniał co autor miał na myśli.
Po co komu w firmie ergonomiczny office 2007, jak ludzie nie wiedzą, gdzie i jak trzymać dokumenty, po co umowa SLA i 150 Mbitowe łącze, jeśli nie ma na wierzchu telefonu do zgłoszenia awarii.
Przypominam, tym, którzy zapomnieli, technologia jest dla ludzi, będzie działać jak będzie miała stworzone warunki. Ona nie wykona naszej pracy, która polega na zaplanowaniu tego wszystkiego. To za to nam płacą (a przynajmniej powinni).
Że przygotowanie takiej idealnej infrastruktury jest czasochłonne i kosztowne? Jasne, w perspektywie dwóch miesięcy oczywiście, ale jeśli mamy to potem utrzymywać przez 7 lat to proporcje się trochę zmieniają.
Niech każdy odpowie sobie na pytania:
- kiedy ostatni raz był akutalizowany plan sieci i gdzie on jest? (bo, że zrobiony w visio 2007, to na pewno, ale nie wiem czy nie został na laptopie w domu)
- czy jak będę na urlopie i coś padnie, to osoba zastępująca połapie się gdzie co jest? (czy też może będę z nią wisiał na telefonie, i odmrażał ucho na stoku)
- czy podczas ostatniej awarii byłem skupiony na jej usuwaniu, czy na szukaniu kartki z ostatnim telefonem do supportu?
Do roboty, wszyscy! ale to już! Żadna technologia nie zastąpi profesjonalizmu w robocie.

niedziela, listopada 04, 2007

Poszaleliśmy

Zainspirowane: http://technopolis.polityka.pl/?p=170

Dwa nowe rewolucyjne wynalazki facebook i twitter? Czy możemy opanować przez chwilę hurraoptymistyczne podejście, do każdego systemu, który pojawi się w sieci, a pojawiają się ich krocie.
Czy ktokolwiek jest wstanie podać racjonalny argument, który przemawia, aby masowo i nagminnie korzystać z takiego grono.net, facebooka i twittera (w yuwie.com nam za to już płacą - odpada!). Co takie daje to "bycie online"? Publikuje posty, pisze bloga, wrzucam zdjęcia, filmy, muzykę, patrze co za szmelc wrzucili nasi znajomi i znajomi znajomych i nieznajomi. Spędzam przed komputerem godziny, w pracy oszukuje tylko swojego pracodawce, w domu zaczynam oszukiwać siebie. Czy umożliwienie każdemu tworzenia i masowego publikowania swoich najczęściej żałosnych pomysłów i przemyśleń jest tak fenomenalną ideą, a co gorsza przeglądanie tego jest tak istotne? Na pewno jest to znak czasów, jest do sposób na zmianę naszej cywilizacji, zmieni to nasze horyzonty myślowe i percepcje rzeczywistości, szczególnie młodych osób, które stykają sie z tym "od początku". I bez wątpienia jest to dobre. Ale traktowanie tego jako czegoś obowiązkowego, modnego, koniecznego i ślepe pianie nad tym jest co najmniej nieprofesjonalne.
Opanujmy sie i popatrzmy, co to daje. Czas potrzebny na bezsensowne przeglądanie sieci i wrzucenie tam jeszcze więcej śmiecia nie zostanie nam zwrócony, ludzie zaczynają "spędzać czas" w internecie, niestety nie nad stronami z informacjami przygotowanymi przez specjalistów, tylko przez innych, nazwijmy ich przez grzeczność "zwykłymi użytkownikami sieci" jaką jakość mają te informacje?, jaką wiedzę niosą?
Czy ktokolwiek czytałby książki, gazety, czy oglądał programy tv, które byłby robione przez absolutnych amatorów, którzy nawet tego nie ukrywają. Czy ktokolwiek wydałby na to złotówkę? Nie sadzę, ale to jest w internecie, i jest modne. Pod tym chorym hasłem można sprzedać dowolny szmelc i jest sie trendy. Kubeł zimnej wody zostanie wylany na wszystkich, albo bardzo drastycznie, w postaci kolejnego krachu .com (tym razem w wersji 2.0), o którym już niektórzy przebąkują, albo... w znacznie gorszym scenariuszu... za kilka, kilkanaście lat ockniemy się ze świadomością, że wśród masy informacji, niemożliwe staje się znalezienie czegokolwiek wartościowego, ludzie są wykształceni przez blogi znajomych, ich jedynym zajęciem jest tworzenie kolejnych, jakość wiedzy spadnie tak drastycznie, że nieliczne jednostki, które przeczytały trochę książek na studiach (i na nie dotarły) będą warte fortunę, a reszta, wyprana z inteligencji "zwykłych użytkowników sieci" będzie ślepo klikała w kolejne linki i banery (korporacje już zacierają ręce...). Mam nadzieje, ze się mylę, bo cywilizacja nam trochę przyspieszyła i ciężko jest przewidzieć, co sie stanie za lat 5. Ale zamiast ślepo podążać owczym pędem, warto czasami zwolnić i zastanowić sie nad tym co nas otacza, co robimy i jakie są tego konsekwencje.
Przypomnę: nie kwestionuję rewolucji internetowej, możliwości, które daje, bezproblemowego kontaktu z każdym i łatwym dotarciem do sporej części informacji, sam tworze blogi, mam konto na jednym z serwiswów, ale nie jest sposób na życie, to jego cześć, wcale nie tak strasznie istotna!
Mój ulubiony cytat: "nadgorliwość gorsza od faszyzmu" pasuje tu jak ulał.

wtorek, października 30, 2007

Wpadła gruszka do fartuszka, a za gruszką......

Normalnie powinny wpaść dwa jabłuszka, albo chociaż jedno. Niestety, w tym wypadku to nie śliweczka niedojrzała, tylko właśnie jabłuszko, a nawet cały SAD jabłuszek.
Firma o tak uroczej nazwie, to wyłączny przedstawiciel APPLE w Polsce. Gdyby Steve Jobs wiedział jakim przedstawicielem jest wspomniana firma, wstrzymałby premierę iPhona, przyjechał do Warszawy na ul. Mangalia i zrobił chłopakom jesień średniowiecza. (Przynajmniej chciałbym w to wierzyć).
Nieprawdopodobne jest to, jak w kilkanaście lat po czasach, gdy w biznesie dużo zależało od cwaniactwa i krętactwa, oraz naciągania klienta istnieją firmy, dla których wciąż jest to wpisane w misje. Moje doświadczenia ze świadkiem Mac'owym to 6 lat zmagań. Nie zmagań z ideą systemu, makowcami czy innymi tymi durnymi rzeczami, które nie są istotne, ale własnie z firmą o działkowej nazwie.
Probolemu nie można zdefiniować bezpośrednio, czesto pojawiały się kłopoty z dostawami, z serwisem. Ale nikt nie dziala idealnie. W momencie gdy o Applu i iPodzie, wie szary zjadacz chleba, może warto coś zmienic?
Do tego pełnego jadu artykuliku popchnęły mnie ostatnio dwa, drobne, ale warte przytoczenia zdarzenia:
Znajomy, który katuje już chyba 3 ipoda, ma problem z modułem TuneFM. Gniazdo w nowym Ipodzie wyrobiło się tak, że przy lekkim poruszeniu TuneFM wypada i rozłacza transmisje, o co nie trudno podczas jazdy samochodem. Zestaw oddany do serwisu, po kilkunastu dniach wraca z informacją, że panowie nie wykryli usterki. U nich wszystko działa. Nie jest problemem, że serwis stara się walczyć z każdym klientem, który reklamuje ipoda, ale regularne zlewanie klienta, kodem UNS i jawne śmianie mu sie w twarz, to troche za dużo. Tym bardziej, że o kontakt z serwisem nie łatwo, bo ustawowe 2 tygodnie to marzenie, szczególnie jak "pan od ipodów" wyjedzie na wakacje.
Reasumując: dawno nie spoktałem firmy która tak ignorowała by klienta, nawet najdrobniejszego.
Druga akcja ma już zasięg korporacyjny. Kilka tygodni po premierze nowych iMaców (srebrnych) zamówiłem dwie sztuki. Sprzęty przyjechały, eleganckie, ładniutkie... wszystko oprócz klawiatur. Zamiast wylansowanych, cieniutkich aluminiowych klawiaturek, dostałem stare. Dostawca rozkłada ręce - takie dostaje od SAD'u, SAD twierdzi, że takie mu przysłali. I tu powstaje pytanie: kto przysłał? W jaki sposób zawartość opakowania nie zgadza sie ze ZDJĘCIAMI na nim? Jeśli jakimś cudem centrala pakuje klawiatury nie od kompletu (w co trudno uwierzyć), to może warto poinformować o tym klienta, albo, co zdarza się już coraz częściej dosłać mu właściwą klawiaturę, gdy będą dostępne. ALE po co dosyłać, jak można sprzedać za 187 zł netto. Tym bardziej, że nie jest to pierwszy przypadek gdy komputery z mojej ulubionej firmy nie zawsze posiadają klawiatury, choć klienci z zagranicy nie mają tego problemu...
O tym, że taniej jest polecieć do Anglii w weekend i kupić sobie iBooka już nie wspomnę.
Żal patrzeć na tak skandaliczne traktowanie klientów, marki i swojego wizerunku. Ale kiedyś już tak było "nie moje, to mnie nie obchodzi", nie moja marka, nie mój wizerunek. 50 lat to wałkowaliśmy, niektórym zostało.

czwartek, sierpnia 30, 2007

Umknęła nam rewolucja

Rewolucje nie zdarzają się często i nie umykają. Chyba, że chodzi o branżę IT. Ciężko znaleźć rok bez rewolucyjnego rozwiązania, no takie prawdziwe to raz na dwa lata się zdarzają...
Cóż takiego miało nam umknąć? Nie jest to nowy procesor, ani web 3.0. Jest to jedna z ostatnich konsol, a konkretnie Wii. Wiele powiedziano już na ten temat, najciekawiej chyba na www.wiihaveaproblem.com (która akurat nie działa, zastanawiam się czy to czasowe czy celowe...). W dużym skrócie to konsolka, która rozwiązaniami technologicznymi zostaje dalego w tyle za obecną czołówką, to co ją wyróżnia to bezprzewodowe kontrolery i możliwość odbierania ich ruchu w trzech wymiarach. Mówi to niewiele, ale jeśli uświadomimy sobie fakt, że teraz zamiast machać albo klikać myszką w ikonki, aby odbić piłkę, uderzyć mieczem czy skręcić ruszamy kontrolerem, a w raz z nim poruszamy się cali. Zapewniam, że nic nie opisze tego tak dokładnie, niż widok gracza, który stoi na środku pokoju i boksuje się z niewidzialnym przeciwnikiem, albo gra w golfa bez kija.
A gdzie ta rewolucja? Rewolucja jak zwykle przyszła z niespodziewanej strony, nie wygrały jej hełmy VR, ani przystawki zapachowe do PC (przysięgam że o czymś takim czytałem) tylko zmiana podejścia do sterowania w grze. Sytuacja w której zostaje złamany wieloletni stereotyp gracza, jako nieruchawej istoty siedzącej przed komputerem ma miejsce po raz pierwszy. Po raz pierwszy gracze (i to spore ich ilości) ruszyły się sprzed komputerów, na środki pokojów i zawzięcie machają wirtualnym mieczem. Miecz jest może i wirtualny, ale wysiłek nie. Nie uwierzyłbym, gdybym po godzinnej sesji w podstawowe gry na Wii (boks, łowienie rybek i tenis) nie miał zakwasów, a staram się należeć do tej grupy osób, która nie mdleje na widok przyrządu sportowego. Urządzenie, które w tak radykalny sposób zmieniło sposób grania, jest rewolucją. Ludzie zaczynają się ruszać, robić coś więcej niż leżeć na kanapie i katować pada. Próby w tym kierunku były już podejmowane, np Eye Toy, ale Wii jest o kilka klas wyżej.
Oczywiście, ktokolwiek próbował grać w coś dłużej za pomocą takich manipulatorów, wie, że długo się tak nie pociągnie, wspomnę tylko wycieńczenie po godzinnej sesji, a gdybym musiał kilka godzin przedzierać się przez kolejny poziom jakiegoś MMORPG'a i byłbym jakimś osiłkiem z dwuręcznym mieczem? Nie mówiąc już o ekstremalnej niewygodzie sterowania jakimś pojazdem za pomocą przechyłów kontrolera.
Ale to drobnostki. Ważne, że krok został wykonany i teraz kolej na następne. Mam nadzieje, że nastąpią. Polecam próbę sił na Wii, albo zakup dla dziecka, które zbyt dużo czasu spędza SIEDZĄC przed komputerem. Uwaga tylko na wyposażenie domu, a w szczególności telewizory, których przypadkowe dewastacje przez zapalonych graczy stały się legendą.

środa, czerwca 20, 2007

Edukacja, głupcze!

Czego z dziedziny informatyki najbardziej brakuje w typowym biurze? Nie, nie pracowników, zakładam, że nie wyjechali. Sprzętu, sieci, dostępu do netu? Nie, firma sobie radzi, nie bieduje, dział IT też jakoś ogarnia. Więc czego brakuje? Brakuje wykształcenie informatycznego pracowników.

Nieprawda! Umieją obsługiwać Worda i Internet też obsługiwać umieją….

Tylko, że to obecnie nie wystarcza. Często zastanawia mnie jak ludzie sobie radzą z codziennymi pracami na komputerze, nie mając podstawowej (w opinii branżowca) wiedzy. Najgorszym w tym wszystkim jest, nie to, co z uwagi na moją prace udało mi się zobaczyć, nie to jak często, ale to gdzie i u jakich osób się to zdarza.

Nieefektywny informatycznie handlowiec, dłubie godzinami zestawienia w Excelu, jego problem. Niewykształcona informatycznie sekretarka, czy recepcjonistka widocznie utrudnia życie biura, niewyedukowana jednostka na stanowisku kierowniczym niszczy życie osobiste asystentki, utrudnia funkcjonowanie pracownikom, działowi IT w szczególności, niestety nie przynosi wstydu….

Co z tym zrobić? Najchętniej uciąłbym problem u podstawy i zatrudniał w firmach tylko osoby o określonych umiejętnościach w obsłudze komputera. Niestety, taka firma mogłaby się narazić na poważne braki w personelu.

Prawda jest jedna: trzeba ludzi szkolić. Najważniejsze problemy są dwa. Niestety nie należą do nich ograniczenia w funduszach. Pierwsza sprawa to mentalność. Pracownik musi być komunikatywny, mieć prawo jazdy, albo jakiś certyfikat obsługi xero, często znać język. Ale sytuacja w której przyjmuje się, że każdy kandydat, który wpisze w CV informacje o obsłudze „Pakietu Office, Internetu, Worda i Excela” ma wystarczające kwalifikacje do wydajnej, a przynajmniej nie powodującej strat pracy na komputerze jest błędna. Często trudno obwiniać o to ludzi, w końcu gdzie mieli się tego nauczyć i wbrew pozorom nie jest to kpina – informatyka w szkołach ponadpodstawowych parę lat temu leżała (nie wiem jak teraz), prace licencjackie składali zawsze koledzy od IT, mp3 jest dość łatwo uruchomić bez szkolenia. Skoro nowych pracowników wysyła się na lokalne szkolenia branżowe, każdego powinno się wysyłać na krótkie kursy informatyczne. Przykładowe tematy: (właściwa praca z komputerem, efektywna obsługa edytora tekstu i klienta poczty, co to są dane). Proszę o zachowanie spokoju, nie stwierdzam kategorycznie, że tak teraz każdy musi robić – bo to utopia, ale trzeba zmienić podejmie, że takie szkolenia są potrzebne.

Drugi problem to sami pracownicy, choć większość chce się szkolić i rozwijać, to już na szkolenie stawia się co drugi, nie mają czasu, chęci, są zapracowaniu, ewentualnie przyjdą w przyszłym tygodniu. Szkolenie traktowane jest jak coś dodatkowego, często jak zło koniecznie i zanim to się zmieni (jeśli w ogóle) to trochę danych w sieci przetransferujemy…

Oczywiście na placu boju zostaje nasz niezawodny, nowoczesny i otwarty dział IT. To niestety nasza działka. Regularnie, z uporem maniaka: tłumaczyć, szkolić, tłumaczyć, podpowiadać, tłumaczyć, przygotowywać instrukcje, tłumaczyć, robić „poranki z Wordem”, tłumaczyć i jeszcze raz tłumaczyć.

Czy to działa? Niestety, a raczej na szczęście tak. Mam żywcem z życia wyjęte przykłady, gdy lata tłumaczeń, odpowiedniego podejścia i jeszcze raz tłumaczeń przynoszą rezultaty w postaci zespołów ludzi, którzy ogarniają co się dzieje na komputerach, nie psują ich i reagują normalnie na sytuacje awaryjne. Niestety to lata… ale od czego jest efektywność nowoczesnych technologii…

Więc drogi dziale IT, czas zakasać rękawy, przygotować „howtusy” i ruszyć w bój. Nie szybko i niektórych, tylko powoli i wszystkich i KONIECZNIE nie tracić zapału oraz być systematycznym, najgorsza jest pierwsza setka, potem już jakoś leci...

wtorek, maja 08, 2007

Początki

Penetracja naszego życia, przez internet co roku przełamuje kolejne granice. Ilość dostępnych obecnie rozwiązań wykorzystujących tą międzynarodową sieć jest praktycznie niezliczona. Nikt nie wspomina już poczty, czy stron www, bo to tak naturalne jak prąd w gniazdku czy woda w kranie, teraz liczą się zintegrowane ze wszystkimi procesami biznesowymi firmy programy, do których dostać można się przez wyciągniętą z kieszeni komórkę, zaraz po wyjściu z samolotu na innym kontynencie, albo pralki które same ściągają nowe programy prania z internetu, swoją drogą ciekawe, czy ktoś już sprzedaje coś takiego, mówiąc szczerze nie zdziwiłbym sie...
A czy przypominamy sobie jaki był początek? Po co to wszystko zostało wymyślone (tak, wiem, chodziło o taki system komunikacji między bazami wojskowymi, który w razie ataku nuklearnego, przetrwa i będzie wstanie zapewnić komunikacje między ocalałymi....).
Takie zwykłe www, a raczej protokół http i zwykły mail miały na celu zwyczajnie ułatwić ludziom komunikacje i dostęp do informacji, bez względu na lokalizacje, umiejętności czy inne ograniczenia, które miały technologie sprzed ery internetu. Prostota tych rozwiązań miała to umożliwić. Pamiętajmy, że cały czas na świecie są ludzie, dla których e-mail czy strona www jest czymś enigmatycznym, a także o tym, że jest cała grupa ludzi, która odrywa nowy świat i niemalże nowe życie po zetknięciu się z internetem. Możliwość prostego, szybkiego, pozbawionego kosztów komunikowania się z kimś, kto w epoce telefonu i snail-maila był praktycznie nieosiągalny, poznawania ludzi, którzy dzielą te same pasje i wspomnienia, realizując je przez tworzenie najróżniejszych stron internetowych, czy usłyszenie się przez komunikator ze starym znajomym nie widzianym przez 25 lat są same w sobie niesamowite. Tym bardziej, ze jeszcze 5-10 lat temu było to nie do pomyślenia, ba nawet autorzy sf, nie przewidzieli wszystkiego.
A dostępność tych najprostszych technologii umożliwia korzystanie z nich również osobom wiekowym, rodzicom, czy wręcz naszym dziadkom, którzy odkrywają naprawdę nowy dla nich świat.
Nie, chce nie tylko powiedzieć, że pojawia się tu nisza do której można trafić z nowym produktem (komunikator dla dziadków???), ale że ta technologia jest naprawdę dla ludzi i ma ich rozwijać i robi to.

czwartek, kwietnia 19, 2007

Jezdem online

Wszędzie dobrze, ale on-line najlepiej. Ja jestem online, ona jest online, wszyscy są online. Jestem ultramobilny, zawsze dostępny z moim porable palmotpem i bluconnectem everywere. Cały czas w taczu ze wszystkimi mam dostęp, do maili, plików, baz danych, systemów księgowych i zawsze „dostępny” na trzech dowolnie wybranych komunikatorach….

Obsesyjność słowa online, którą teraz promują wszyscy dostawcy czegokolwiek, co podłącza się do prądu, przypomina mi czasami sytuacje sprzed kilku lat, gdy na topie było „Virtual Reality”, co poza masą sloganów i relacji z targów CeBit lub imprez graczy w praktyce oznaczało możliwość kupienia za ciężkie pieniądze chełmu do VR kompatybilnego z ułamkiem dostępnych wczas gier, niewygodnego, powodującego zawroty głowy i oczopląs (autentyczne testy z magazynów dla graczy). Temat zmarł śmiercią naturalną po półtora roku.
Daleki jestem od czekania na upadek „cywilizacji online”, bo poza rzeczywistą wygodą, zwiększeniem wydajności i elastyczności podejmowania decyzji oraz masy innych rzeczy, które uzyskaliśmy dzięki tytułowemu „byciu online” jest to właściwy kierunek rozwoju naszej cywilizacji, a jeśli nie właściwy, to co najmniej nieunikniony.

Jest małe ale… „nadgorliwość gorsza od faszyzmu” – piękne i brutalnie prawdziwe hasło mówi samo za siebie. Pojawiły się już pierwsze, a nawet kolejne opracowania analizujące faktyczny wpływ bycia „zawsze dostępnym” dla rzeczywistej wydajności w pracy. Nie są one pozytywne. Zresztą nie potrzebuje naukowych analiz aby autorytatywnie stwierdzić czym różni się mój dzień w pracy, gdy sprawdzam pocztę o dziewiątej, dwunastej, piętnastej i siedemnastej, od tego w którym zaglądam za każdym razem do skrzynki gdy mój nietoperz zaczyna machać skrzydełkami, albo outlook „plumka” o nowej wiadomości. Różnica jest dramatyczna, na niekorzyść obsesyjnego sprawdzania poczty, przeglądania nowych RSS’ów i czatowania na komunikatorach. No ale jestem ONLINE!. Będąc w forpoczcie jednostek wykorzystujących Internet i wszystko co z nim związane z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że „bycie online” przez 24 godziny na dobę to delikatnie mówiąc lekka paranoja. Wydajnościowa, organizacyjna i … personalna. Kto z nas nie zmarnował masy czasu klikając bezsensownie po necie, co ma już specjalne określenie - „wilfing”od What was i looking fof, albo usiłując coś wytłumaczyć przez komunikator, zamiast zwyczajnie zadzwonić.

O właśnie, komunikatory. Polisy bezpieczeństwa w kilku firmach musiały ulec pod naporem „potrzeby biznesowej” posiadania jednego z największych bubli technologicznych – gadu-gadu, że niby „łatwiejszy kontakt”. O ile jestem sobie wstanie wyobrazić rzeczywiste biznesowe sytuacje, gdy taki komunikator pomaga w pracy i przyspiesza ją, to moja prywatna teoria głosi, że 95% przypadków to kolejna możliwość obok prywatnych maili i przeglądania WWW, pozwalająca spożytkować czas w pracy na opowiadanie znajomym bzdur przez komunikator. Mail i WWW w zupełności wystarczy, tym bardziej, że komunikator przyda się naprawdę tylko do szybkiego przesłania odnośnika, a czas który dzięki niemu zaoszczędzimy stracimy w dwójnasób, albo więcej, klikając bezmyślnie z kimś znajomym, albo nawet nieznajomym. Tym bardziej, że niektóre listy znajomych zajmują kilka ekranów. Na 60 osób zawsze ktoś będzie online….
Autor chciałby zaznaczyć, że nie neguje sensu technologii mobilnych, stałego dostępu do informacji, czy niewątpliwych zasług gg dla rozwoju Internetu w Polsce. Autor chciał powiedzieć jedynie, że wszędzie przyda się umiar…. Nawet w byciu online.

piątek, kwietnia 06, 2007

Legia vs Polonia

Niektórzy z nas pamiętają walki pomiędzy atarowcami a comodorowcami („atarowca wal z gumowca”), albo między amigowcami, a PCtowcami. Teraz walczą PCciarze i konsolowcy (hehe, dopóki Live! Microsoftu nie będzie wspólny, kto z padem pokona w quake’a użytkownika klawiatury i myszy…)

Ale takie walki były zawsze dla dzieci, no i młodzieży. Dorośli byli poważniejsi… zanim nie kupili sobie Mac’a. To zadziwiające, ale w epoce gdy wszystkie komponenty jakiegokolwiek sprzętu wykonywane są w chińskich i wietnamskich wioskach w zamian za miseczki ryżu, a korporacje w „etyce” działań rożni jedynie logo, wciąż silna jest rzesza ludzi, którzy twierdzą że Mac jest lepszy od PC, albo na odwrót. Specjaliści wiedzą, że i tak nie ma różnicy, jedno i drugie to ten sam sprzęt, systemy może i się różnią, ale w sumarycznym rozliczeniu nie ma czegoś takiego jak „wiecznie zawieszający się Windows” i „bezawaryjny Mac”, systemy są w końcu systemami, a każdy wie, że w pracy z komputerem najważniejsze jest nie dać mu poznać, że nam się spieszy….

Lecz w świadomości szarej rzeszy użytkowników wciąż figuruje Mac, jako produkt o cechach boskich, wiecznie lepszy od innych, złych i brzydkich PC’ów. Fakt, Applowi nie można odmówić perfekcyjnego designu, czy mistrzostwa marketingu, jakim jest iPod (gorzej z wymianą komponentów w takim np. iMac’u, albo serwisem w polskich warunkach…ale o tym żółć niech wylewają inni). Skąd to się wzięło, że każdy, kto wie, gdzie myszka ma przód jest przekonany o gigantycznej przewadze Mac’ów nad innym sprzętem. Bo na pewno praktyka tego nie potwierdza.

Spójrzmy kilkanaście lat wcześniej i zobaczmy jak wyglądał rynek IT. Można było kupić paskudnego składaka, spawanego na stole stolarskim, wypełnionego losowo znalezionym sprzętem, albo … importowanego za dewizy, czyściutkiego, wygrzanego i markowego Mac’a. Co działało lepiej? Wytestowany sprzęt czy domowe składaki. Co wyglądało lepiej? Tandetna i kalecząca ręce obudowa PC czy idealnie rozkładająca się i śliczna obudowa Mac’a. Nie mówiąc o stabilności ówczesnych rozwiązań softwarowych.

To było kilka epok temu, przystosowując upływ czasu do specyfiki IT. Teraz wszystko jest praktycznie takie samo i liczy się bardziej dostępności i elastyczność rozwiązań, ale w małych głowach wciąż widnieje "niezrównany MAC". Każdy kto uważa użytkowanie Mac’a za powód do traktowania siebie za członka elitarnego klubu „błogosławionych użytkowników jabłka” powinien spojrzeć z czego i gdzie wykonywany jest ten Mac, jakich rozwiązań używa, i czy rzeczywista różnica nie leży tylko w znaku firmowym na obudowie. Leczy tu to panowie od marketingu powinni się dalej wypowiadać o wizerunku danej marki, a nie powinien być to argument techniczny. W żadną stronę. Życząc porozumienia ponad podziałami, idę integrować środowiska...

sobota, marca 31, 2007

Informatyczna krowa

"Never touch running systems". To jedno z przykazań admina. Jestem wielkim zwolennikiem tej zasady. Choć postęp wymusza ciągle zmiany, to chyba najważniejszą umiejętnością w zarządzaniu tym wszystkim jest wyważenie rozwoju i stabilności. Nie sztuką jest zrobić, sztuką jest zrobić tak aby działało. Przez cały czas.
Stąd wrodzona niechęć do "nowoczesnych" technologii, które przeważnie są zwykłą podpuchą. Nikt normalny nie kupuje pierwszych modeli nowych urządzeń i nie stawia systemów w dzień po ich premierze. Produkcyjnie oczywiście.
Stosuję tą teorie w życiu prywatnym, fanatycznie wręcz. Mój PDA to niemalże archeologiczny okaz Palma III. Przez lata broniłem się przed kolorowym telefonem i masą gadżetów do niego. Skutecznie odstraszała mnie przed tym traumatyczna wizja znajomego, który rozmawiał przez telefon i słuchawkę bluetooh (jedne z pierwszych modeli na rynku)... podłączony do ściany przez dwa kable zasilające - telefonu i słuchawki....
W końcu jednak musiałem zmienić telefon, nie było już zestawów słuchawkowych do niego. Nabyłem najstarszy rozsądny model nokii jaki można było kupić i oczywiście sinozębną słuchawkę. Odwlekałem to w czasie tak długo jak się dało, wiedziony katastroficzną wizja walki z nowym interfejsem telefonu, obtykaniem się z aparatem, słuchawką i zasilaniem tego wszystkiego (zasilacze domowe i samochodowe, przejściówki itp). Po tygodniu korzystania, moge powiedzieć tak:nawet kładąc na szali mój konserwatyzm technologiczny, problemy logistyczne z noszeniem i ładowaniem tego wszystkiego, to wygoda, jaką daje rozmawianie przez praktycznie nic nieważącę słuchawkę w uchu i telefonem który siedzi sobie w uchwycie, bez plątaniny kabli jest wygodą użytkowania bliską ideałowi. Przekonałem się w pełni, więc sumiennie ładuje ten cały zestaw i staram się nie pogubić tego wszystkiego po kieszeniach. Warto nie być informatyczną krową niezmieniającą poglądów.
PS. Nic to, że słuchawka często trzeszczy, jak tylko wpakuje telefon do kieszeni spodni, może mam jakąś tłumiącą fale odzież , a może tak musi być, każde ułatwienie ma swoje koszty... ale o tym innym razem.

czwartek, marca 22, 2007

IT doesn't matter

W maju 2003 roku, pan Nicholas G. Carr wsadził kij w mrowisko publikując w HBR artykuł pt. "IT doesn't matter". Gdzie sprowadził całą technologie, do roli jaką obecnie pełni prąd w gniazdku, czy transport miejski - generalnie jest, ciężko bez tego funkcjonować, ale nikt się specjalnie tym nie ekscytuje. Branża jak zwykle podzieliła się na dwa obozy. Jestem w tym drugim, tym który się zgadza z panem Carr'em. Oczywiście, chce rozwoju, chce dużych korporacji, reklam, rynku, wszystkiego co napędza naszą kochaną branże, ale jesteśmy znani, zresztą jak chyba każdy, z popadania w lekką megalomanie. Owszem, świadomość admina, że jak przełączy jakąś wajche, albo wyjmie dysk, to firma idzie na dno, albo przynajmniej się o nie ociera działa na wyobraźnie... ale?.
Czy tak jest na pewno? Czy zastanawialiśmy się kiedyś, jak te firmy będą funkcjonowały , gdy dojdzie do tego awarii? Ile takich sytuacji przeżyliśmy? Czy naprawdę firmy nie przetrwają tych kilku dni? Nie mówię oczywiście o elektrowniach atomowych i podobnych przypadkach, nie namawiam też, do masowego palenia procedur awarii i nieinwestowania w sprzęt.
Argumentem, który mnie przekonuje, jest przykład z życia wzięty. Zakład pracy, kilkadziesiąt osób, infrastruktura IT kuleje, ludzie nieprzeszkoleni, stary sprzęt, brak procedur. Nie przeszkadza to wygrywać tej firmie kolejny rok z rzędu prestiżowych konkursów. Czy IT nie jest im potrzebne? Wręcz przeciwnie, jest krytyczne, bo bez maila teraz niczego się nie załatwi, ale tutaj najważniejsi są ludzie i to oni tworzą firmę i jej produkt. Bez prawidłowego IT, są po prostu mniej efektywni i zdecydowanie mniej szczęśliwi. U nich IT nie jest kluczowe i w krótkim czasie jego brak nie wpłynie bardzo negatywnie na funkcjonowanie. A co by się stało gdyby mieli sprawny departament informatyki? Po wielu latach eksperci są zgodni, że IT wpływa na wydajność pracy, tak samo jak kiedyś wpłynęło wprowadzenie elektryczności czy pracy na taśmie, teraz tych rzeczy nikt już nie wynosi na piedestał, choć nie potrafimy bez nich żyć. Nie mają tak istotnego znaczenia....

czwartek, marca 15, 2007

CGK: nekrolog

Branża IT jest jedną z najszybciej rozwijających się branż. Na świecie i chyba w całej historii naszej cywilizacji. Duża większość jej przedstawicieli uważa się za weteranów, bo zaczynała na 286 a to przecież ledwie kilkanaście lat temu było. Generalnie wiadomo, że szybki rozwój, nowe technologie, czas życia produktu to półtora roku, co 2-3 lata nowe wersje oprogramowania. Rozwój widać wszędzie, niezależnie czy to Redmond, czy Moskwa.
Skoro to jest regułą, to czy znajdzie się od niej wyjątek? Oczywiście, przecież nie mogę pisać cały czas po pozytywnych stronach życia w IT. Dziś tym wyjątkiem jest nasza kochana, stara, dobra?, Centralna Giełda Komputerowa. Tak, tak, łza się w oku kręci... mnie też złapała nostalgia i w jeden z pierwszych ciepłych weekendów, przemieszczając się po Warszawie, postanowiłem wstąpić na giełdę. Tak po prostu, żeby zobaczyć jak tam branża się trzyma po zimie.
Kłopoty z parkowaniem były zawsze, nic nowego. Zobaczmy co zmieniło sie na giełdzie.
Co zmieniło się na giełdzie? Nic. Taki sam wehikuł czasu jak mury pałacu kultury czy stare hotele. Przedzierałem się w śród straszących wyglądem parawanów, po kostki w błocie, przepychając się miedzy panami szepczącymi tak samo jak 10 lat temu "gry, programy... ". Tak samo dostałem gustowną ulotkę informacyjną na wejściu od znudzonego studenta.
Ulotka zasługuje na oddzielny akapit. Szablony i layout ulotek na giełdzie zostały chyba ustalona na jakimś tajnym porozumienieniu 15 lat temu i od tego czasu nie uległy zmianie. Kartka A4 złożona w kostkę, zawierająca w nieczytelnej tabelce ceny sprzętu sortowane po producencie. I obowiązkowo promocja.
Na mojej ulotce w promocji figurował zestaw komputerowy marki "składak" za 1199 zł brutto.
Tanio coś pomyślałem i sprawdziłem. Cena markowego, wygrzanego, wytestowanego certyfikowanego sprzętu z 2 letnią gwarancją, który przyjedzie do mnie do domu prosto do handlowca to 1291 zł brutto. Oczywiście parametry porównywalne, a komputery bez oprogramowania. Marna oszczędność, na którą nabiorą się tylko tatusiowe nieletnich pociech i reszta nieszczęśników w których umysłach zakorzeniło się przekonanie, że "na giełdzie taniej". Potem na tej same zasadzie kupowane są komputery do firm, a potem trzeba zamiatać.. może to i dobrze, bo interes kwitnie, a może nie?. Może czas skończyć i zamknąć ten relikt czasów, gdy na komputerach znali się nieliczni "hakerzy", sprzęt był deficytowy, a ceny markowych maszyn 3-4 razy wyższe niż składaków. Może czas na koniec ostatniego bastionu piratów? Ach, powiedziałem, że nic się nie zmieniło? Zmieniło się. Kiedyś role tajniaków szepczących kultowe "gry, użytki" pełnili wspomniani "hakerzy" czyli klasowe mózgi - wychudzone chłopaki w okularach, jako jedyni znali się wtedy na tym. Dziś ich miejsce zajęli panowie bez szyi, którzy za panowania na giełdzie "okularników" kradli radia z samochodów, dziś handlują pirackim oprogramowaniem - dość ciekawe zjawisko społeczne.
Wspomnę jeszcze, że chciałem kupić podkładkę pod nadgarstki do klawiatury. Niestety nie znalazłem, towar deficytowy, może była na jednym z tych stoisk, ale nie dopłynąłem do niego. Smutny poszedłem do domu. Do pewnych rzeczy nie powinno się wracać, tak jak do starych gier. Niech żyją w spokoju w wyobraźni i we wspomnieniach, albo w muzeum. Widać, że giełda umiera, coraz mniej stanowisk, coraz mniej ludzi, koniec mam nadzieje już bliski. Chyba jej to dobrze zrobi. Branży też.
Zdecydowanie czas powiedzieć KONIEC. Po tanie akcesoria do sklepów elektronicznych, po domowe komputery do wyspecjalizowanych punktów, po oprogramowanie do internetu.

wtorek, marca 06, 2007

Ulubione technologie

Każdy ma jakąś ulubioną książkę, film, gre.. no nie jedną, kilka. A co ma człowiek z branży? Ulubioną technologie.
Fanatycy mogą dla mnie podpalać się na stadionach w imię protestu przeciwko gigantowi z Redmont, ja natomiast na moim prywatnym ołtarzyku stawiam sobie kadzidełko za shadow copy, czyli technologię, która umożliwią min.: tworzenie co określony czas (np 2 godziny) pełnych obrazów danych udostępnianych na serwerach plików, praktycznie bez zajmowania miejsca dyskowego. Każdy, kto pracował jako administrator, do najbardziej nudnych rzeczy jakie mógł sobie wyobrazić zakwalifikował na pewno odzyskiwanie z backupu pliku, który użytkownik nieopatrzenie, albo przez swoje nieprzystosowanie do życia skasował lub nadpisał. Procedura wyglądała mniej więcej tak:
1. Użytkownik dzwonił, bo skasował sobie plik.
2. Prośba do użytkownika o maila z informacjami: gdzie ten plik był, kiedy został utworzony i kiedy został skasowany i kiedy ostatni raz zmieniany. Ktokolwiek pytał o coś użytkownika wie, że odpowiedz na te pytania nie jest prosta i wcale nie zależy od jego IQ. Skąd on ma to wiedzieć, plik był, teraz nie ma. Każdy w życiu oddawał coś do naprawy i mówił: "Panie, nie działa, zrób Pan coś z tym". Administrator ma znaleźć i tyle.
3. Po wyszarpaniu od użytkownika tych informacji (sam przysłał, bo mu zależy...) rozpoczyna się proces myślowy, mniej więcej taki: "jak utworzył plik miesiąc temu, skasował nie wie kiedy, nic nie zmieniał przez ostatnie dwa tygodnie, to przedostatni backup typu FULL powinien zawierać ten plik.... "
4. Teraz już tylko znalezienie odpowiedniej taśmy (jeśli akurat nie jest w banku), mozolne przegrzebywanie się przez toporne interfejsy programów backupujących i... jest! Odpalamy odzyskiwanie.
5. Lecimy z tasiemką do serwerowni, wyciągamy bieżącą, wkładamy pożądaną.
6. Powrót na stanowisko pracy, w zależności od technologii (od DDS do LTO3) proces odzyskiwania trwał od kilkudziesięciu sekund, do kilkudziesięciu minut.
7. Zerkamy co jakiś czas czy backup się zrobił.
8. Zrobił się! Telefon do użytkownika, czy widzi, czy to jest ten plik... i jak to jest trafiliśmy to jeszcze rundka do serwerowni, wymiana taśm i powrót. Jak nie ten plik to impreza od początku.
Dzięki błogosławionemu W2k3 Serwer z opcją shadow copy wygląda to mniej więcej tak:
1. Użytkownik dzwonił, bo skasował sobie plik.
2. Trzymamy go na linii, mówi gdzie był ten plik.
3. Odszukujemy w obrazie sprzed godziny, kopiujemy i dziękujemy.
4. Użytkownik przesyła maila o treści mniej więcej następującej: "Jesteś Bogiem" (autentyk)
Oczywiście zawsze można się przejechać, bo to plik sprzed pół roku, albo akurat shadow copy odmówiło posłuszeństwa, ale tak akurat jest z każdą technologią. Delikatnie mówiąc postęp jest spory. Ilość czasu jaką sumarycznie na świecie zaoszczędzili administratorzy i użytkownicy jest ogromna, funkcjonalność doskonała. Po prostu technologia dla ludzi, a to Microsoft wdrożył, kto by pomyślał...
Myślę, że właśnie coś takiego powinno nazywać się postępem w informatyce, a nie quadro-Xeon z cachem, w którym zmieści się Matrix w HD.

niedziela, lutego 25, 2007

Simple IT

Widział ktoś firmę bez serwera? Nie, nie ma takiej możliwości. Domena, centralizacja danych, spójna ochrona i backup, kontrola dostępu do zasobów. Nie wyobrażamy sobie funkcjonowania małej firmy bez zcentralizowanej architektury.
Rozmawiając ostatnio z nowym klientem, prezes, po przedstawieniu kolorowego i pełnego śmiałych haseł "o lepszej przyszłości firmy" dokumentu opisującego z grubsza etapy wdrożenia IT w jego firmie zareagował jak płachta na byka na wieść o serwerze.
"Nie potrzebujemy" - stwierdzenie było krótkie, stanowcze i na pierwszy rzut oka niedorzeczne. "No to się trafił, "trudny" klient" - pomyślałem, ogarnęła mnie fala zniechęcenia która przywiodła wizję dyskusji z prezesem na temat wyższości serwera nad jego brakiem i godzin spędzonych nad przygotowywaniem analiz w tym zakresie, zamiast nad kolejną dzielnicą w "NFS Carbon". Spróbowałem wysondować decydenta, używając podstawowych pytań, które skutkują w większości wypadków.
No ale wymiana dokumentów pomiędzy pracownikami? - "Mailem wysyłamy" Fakt, firma od pewnego czasu działała "na partyzanta" więc wysyłali pocztą i nic wiecej im do szczęścia nie było potrzebne.
No ale centralny program do zarządzania klientami? - "Mamy przez www" Fakt, mają jakąś aplikacje w której sobie żyją i nic więcej do szczęścia im potrzebne nie jest.
No ale dane księgowe? - "Mamy przez www" Fakt, księgowość na zewnątrz, pozdrawiają to serdecznie - i słusznie.
No ale backup danych? - "Nauczycie ludzi i sami sobie będą robić" Fakt, danych bardzo mało, ludzie ogarnięci, facet ma racje.
No ale archiwizacja danych i wymiana wiedzy, szablony ofert - chwyciłem się ostatniej deski ratunku - "Nie potrzebujemy, sam kasuje sobie dane co 3 miesiące bo i tak nie używam starszych" Taa, porażka z kretesem.
Ustaliłem pozostałe kwestie i zniesmaczony brakiem wyobraźni prezesa udałem się do domu.
Sprawa nie dawała mi spokoju, po głowie kłębiła mi się jedna myśl - ten facet ma racje.
Nie potrzebują wielkiego grata za kupę kasy z RAID'em, kontrolą parzystości, streamerem, shadow copy i macierzami uprawnień do zasobów. Innego bym im nie kupił, bo kto to będzie później reanimował składaka? Nie potrzebują centralnych zasobów, bo dotychczasowy model sprawdza się doskonale. Taniej jest zapłacić nam za kilka godzin szkolenia ludzi z archiwizowania i backupowania sobie danych niż wydać kilka tysięcy na streamer i oprogramowanie. Tym bardziej, że koronnym argumentem był brak potrzeby przechowywania danych dłużej niż stosunkowo krótki czas. Specyfika firmy nie wymaga dziesiątków szablonów i procedur, poza tym kto z nas przegrzebuje się przez swoje gigantyczne archiwa? Spojrzałem na swoje 25 ooo wiadomości w programie pocztowym, strukturę w katalogu "dokumenty" i pozazdrościłem prezesowi. Może to też jest rozwiązanie? "Simple IT" taki nowy trend się pojawi na rynku. Klienci będą wniebowzięci, a producenci sprzętu i oprogramowania raz w życiu zjednoczą się i wynajmą płatnych zabójców do zlikwidowania prekursorów tego ruchu...
Pozostaje mieć nadzieje, że klient będzie wdrażał ISO.... na pewno zginą bez centralnego repozytorium danych.
Kilka dni temu dyrektor zarządzający odezwał się w sprawie zakupy "jakiegoś prostego dysku sieciowego", chyba jednak "Simple IT" musi poczekać.